środa, 3 października 2018

Daj Pan ulotkę wyborczą

Brak ulotek wyborczych wprawia mnie ostatnio w przygnębienie.

Zwykle bowiem (to moje ulubione słowo, niemal jak tudzież u Żeromskiego) w okresie przedwyborczym, zanim wdrapałem się na to swoje ostatnie pięterko, wyciągałem ze skrzynki całą garść ulotek z facjatami kandydatów na radnych, wójtów, prezydentów i burmistrzów. Wszyscy wystrzyżeni, sfotoszopowani, w granatowych marynareczkach. Choć z różnych partii, jak jeden mąż zachęcali do pójścia na wybory, niezmarnowania głosu, wybrania przyszłości, dobrej zmiany, bycia na tak. A ja z właściwym sobie zacięciem czytałem te wyborcze agitki od a do zet. Śledziłem polszczyznę biogramów, sprawdzałem pisownię i ortografię w programach wyborczych, pochylałem się nad interpunkcją. Bez litości tropiłem każde potknięcie językowe, najmniejszą usterkę, najdrobniejszy lapsusik. Bo skoro ktoś chce mnie przekonać do głosowania, niechże to zrobi poprawną polszczyzną! Zabawa przednia, ale i pracy niemało, bo polszczyzna wyborczych ulotek jakoś nie współgrała z tymi pięknymi zdjęciami i pełnymi rozmachu
programami. I jakbym nie mógł przestać pastwić się nad lokalną elitą w domowym zaciszu, niosłem te papierki pełne propagandy na zajęcia z redagowania tekstów użytkowych, żeby też studenci pochylili się trochę nad polszczyzną lokalnych polityków. 

Nastał jednak rok posuchy. W skrzynce ulotki znalazłem dwie, z czego tylko jedna może posłużyć jako materiał na moich zajęciach. Na odwrocie drugiej umieszczono bowiem (znowu moje ulubione słowo) kalendarz niedziel handlowych na rok 2018/2019, a programu wyborczego ni widu, ni słychu. A to feler!

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko zwrócić się do czytelników mojego bloga, aby przyjrzeli się językowi ulotek, które znajdą w swoich skrzynkach. Często (nie)dbałość o język ulotki powie nam więcej o kandydacie niż najbardziej wizjonerski program.

piątek, 7 września 2018

Narodowe oskubanie Żeromskiego


Zamieszanie wokół Żeromskiego, "Przedwiośnia" i Narodowego Czytania 2018 trwa.

Gdzieś tam w środku mnie to cieszy, gdyż cała ta afera związana z poprawianiem, adaptacją czy po prostu brutalnym przerabianiem "Przedwiośnia" na potrzeby Narodowego Czytania pokazuje, że literatura piękna nie jest czymś błahym, niegodnym uwagi i zupełnie nam obojętnym, a wiele osób ciągle ma ogromny szacunek dla polskiego dziedzictwa narodowego i na upraszczanie klasyki się nie zgadza. I słusznie!

Z Izabelą Krzewska z "Gazety Współczesnej" rozmawiałem m.in. o przerabianiu języka Żeromskiego i obcowaniu z literaturą w ogóle.

piątek, 24 sierpnia 2018

Zabijanie Żeromskiego


Zamiast napisać krótko o wspaniałym pałaszu (czy ktoś jeszcze pamięta, że pałasz to broń podobna do szabli?), wylewał całe morze atramentu: Czuł w reku pałasz, pałasz swój złoty, ukochany, potężny, mocniejszy od błysku tysiąca zdradzieckich karabinów. W jego powieściach woda nie mogła po prostu cicho płynąć, bo woda zwijała się wartkimi, mrówczymi skręty, bez szelestu, bez szmeru, bez głosu..., a jeśli już coś zabiera, to odmywa i odkrusza wszystko, co jest przemijające, podatne, słabe, sypkie, co da się odłamać, oderwać, rozproszyć i odmyć. Jakby ktoś jej zabronił tak normalnie, prozaicznie i przyziemnie.

Dziwni byli bohaterowie jego książek. Zwykle rozemocjonowani, potrafili runąć na ziemię dusząc się od łkania, bo nie mogli tak zwyczajnie sobie popłakać. A nawet jeśli wyznawali swe uczucia w sposób spokojny, to zarazem i zimny (...), bez cienia afektacji, wstydu fałszywego i fałszywej czułości.
Na zajęciach z historii języka polskiego tłumaczyłem studentom, że jedną z najistotniejszych cech stylu Stefana Żeromskiego jest skłonność do gromadzenia i szeregowania synonimów. Żeromski nie mógł nas zostawić z jednym słowem – potrzebował całego ciągu synonimicznego. Nie umiał wybrać najlepszego? Wręcz przeciwnie! Troszczył się o język z wielką pieczołowitością, czy jakby dodał pisarz z drobiazgowością, staraniem i dbałością, dlatego chciał pokazać czytelnikom cały wachlarz możliwości polszczyzny. Dlatego Żeromskiego trzeba czytać, właśnie z pełną świadomością całego bogactwa jego stylu artystycznego, ale absolutnie nie można go naśladować! Bo to co pod piórem pisarza stało się żeromszczyzną, czyli charakterystycznym dla utworów Żeromskiego sposobem pisania, u zwykłego zjadacza chleba jawi się jako grafomania, dyletanctwo i bazgranina.

Pomysł czytania „Przedwiośnia” w wersji pozbawionej epitetów i powtórzeń to językowe oskubanie jednej z najważniejszych książek polskiej literatury, kastracja stylu Żeromskiego i pauperyzowanie historii polskiego stylu artystycznego.  

I zastanawia mnie, kto następny do poprawki? Chyba Adam Mickiewicz, bo u niego za dużo tych pól malowanych zbożem rozmaitem, panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, a jakby tego było mało, to jeszcze z rzadka ciche grusze siedzą.



środa, 1 sierpnia 2018

Stambuł, Linde i powrózek



Wakacje wakacjami, Stambuł Stambułem, ale słownik Lindego czytać trzeba. Nawet zgubiony bagaż i brak letnich spodenek nie mogą być wymówką przed porzuceniem lektury, z którą uporać się muszę do końca tego miesiąca. Tak więc w cieniu tureckich minaretów czytam sześciotomowy słownik Lindego, dzieło wybitne z początku XIX wieku, będące schedą polskiego oświecenia. Stron, bagatela, w dwóch kolumnach drobnym druczkiem ponad 4300.









Widok z gabinetu, w którym zmagam się ze słownikiem Lindego
Co chwilę jednak natrafiam na zapomniane już dziś przysłowie, które osładza mi pracę niczym tureckie lokum i przywraca uśmiech na mojej twarzy. Jak choćby to: W czepku się urodził, w powrózku zginie.
W tym znaczeniu czepek nie jest dziecięcym nakryciem głowy, ani tym bardziej czepkiem pływackim, choć dobrze się nam kojarzy. Czepkiem nazywano błonę płodową. Dawniej wierzono bowiem, że jeśli dziecko urodzi się z kawałkami tej błony na głowie, będzie miało wspaniałe życie.
A czym jest ten powrózek? Dziś już powrózek też kojarzy się głównie z powrózkiem nasiennym, a więc elementem męskich genitaliów. Powrózek to nic innego jak 'skręcony sznur' (stąd podobieństwo). Śmierć w powrózku do najprzyjemniejszych należeć nie mogła - była to bowiem śmieć przez powieszenie na stryczku. A całe powiedzenie słownik tłumaczy: wróżki zawodzą, inaczej mu się wyświęciło. Miał być szczęściarzem, a wyszło jak zwykle.


Skrzętnie zanotowałem w notesie. Coś mi się wydaje, że przyda się mi się ten słownikowy smaczek.

niedziela, 11 marca 2018

Jak smakuje Stambuł?





Dziś nie będę za dużo pisał, bo jako gość Miłki Malzahn trochę się nagadałem. A że gospodarz był przemiły, to i efekt końcowy wyszedł naprawdę ciekawie.
Zapraszam więc tylko do posłuchania, jak smakuje i pachnie Stambuł. Czy warto uczyć się tureckiego? Co nam grozi na Grand Bazarze? Dlaczego warto myśleć literaturą? I po cóż jechać do Turcji?

http://www.radio.bialystok.pl/uchonaswiat/index/id/153148
Hagia Sofia


Jedno z wejść do Grand Bazaru
Sprzedawcy kukurydzy w okolicach Grand Bazaru


wtorek, 6 marca 2018

Z deszczu pod...na patelnię


Polacy wpadają z deszczu pod rynnę, podobnie zresztą jak Niemcy (niem. vom Regen in die Traufe). Gdy Turcy próbują uciec przed problemami, ale ostatecznie trafiają w jeszcze większe tarapaty, też mokną, jednak nie pod rynną, lecz od gradu (tur. yağmurdan kaçarken doluya tutulmak).
Podczas gdy jednych moczy, innych smaży i piecze. Anglicy uciekają z rozgrzanej patelni prosto w ogień (ang. out of the frying pan into the fire), podobnie zresztą jak Rosjanie, których zamiast ognia przypiekają płomienie (ros. из огня да в полымя). Trochę lepiej mają Włosi – oni z patelni uciekają w żar (wł. cadere dalla padella nella brace). I choć zapewne przyzwyczajeni są do upałów, to tym razem też musi być im naprawdę gorąco.
Bułgarzy nie muszą obawiać się ani wody, ani ognia, choć też nie mają lekko – od cierni wpadają prosto w głóg (bg. от трън та на глог), który rzecz jasna pokryty jest długimi i bardzo ostrymi cierniami.
Słynący z elegancji Francuzi niczym dzielny Odyseusz zmagać się muszą z mitycznymi potworami – od Charybdy trafiają prosto w ramiona Scylly (fr. passer de Charybde en Scylla). Przed Tatarami zwiewają Turcy (tur. Tatardan kaçıp betere düşmek) – niestety trafiają jeszcze gorzej. Na wojaże skazani są Hiszpanie, ale ta podróż, jak zapewniają nazwy miejscowości, wcale nie będzie miła. W hiszpańskim frazeologizmie salir de Guatemala y entrar en Guatepeor ukrywają się bowiem dwa słowa mal ‘źle’ i peor ‘gorszy’, podobnie zresztą jak w innym hiszpańskim idiomie ir de Málaga a Malagón. I tak źle, i tak niedobrze.
Czy komuś się jednak upiecze? Choć może w tym kontekście lepiej zapytać, czy ujdzie na sucho? Na wszelki wypadek zapewniam, że mam się całkiem dobrze, a takie przemyślenia zrodziły się, gdy zwykle suchy, nieprzypiekany, cierniami niedarty i niepożarty przez potwory, spacerowałem sobie po stambulskich ulicach.

Dziękuję: Patricowi, Oli, Ozgurowi, Jamemu, Iwanowi, Panosowi, Anastazji i Sylwii za konsultacje. Bez Was nie byłbym nawet w połowie tak mądry ;-)

środa, 28 lutego 2018

Turecka recepta na mrozy


Zimno!
Zimno jak w psiarni.
Zimno jakby w piekle diabły strajkowały.
Zimno jakbym otwierał pustą lodówkę.


A w mroźne dni najlepiej rozgrzewa salep, czyli przygotowany z bulw sproszkowanego storczyka napój, którym Turcy raczą się w okresie jesienno-zimowym. 
Pierwszy raz o salepie opowiedziała mi Ola, gdy chłodnym, listopadowym popołudniem spacerowaliśmy po stambulskich ulicach. Mówiła mi wtedy o pysznym białym napoju, który konsystencją przypomina rzadki budyń. Ze storczyka? – dziwiłem się. Czego ci Turcy nie wymyślą! I do tego posypany dużą ilością cynamonu.



Pod żadnym, ale to żadnym pozorem miałem go nie zamawiać w pierwszym lepszym miejscu, a już szczególnie na promie z Kadıköy do Karaköy. Z uśmiechem i pewnym poczuciem wyższości, że oto odkrywa przede mną arkana tureckiej kuchni, Ola radziła mi, abym znalazł dobrą kawiarnię lub cukiernię, bo naprawdę nietrudno zmienić pyszny salep w wodnistą lurę.









I dopiero wtedy zobaczyłem, że salep rzeczywiście sprzedawany jest jesienią i zimą niemal na każdej ulicy. Dzieliliśmy się z Olą wrażeniami, w którym miejscu smakował nam najbardziej. Moim zdaniem wyborny salep był na İstiklal, w założonej w 1935 roku kawiarni Saray Muhallebicisi. Ale najlepszy salep to ten pity z Olą, w jednej z osmańskich kawiarni. I nie miałbym nic przeciwko, aby raczyć się nim od zimy do zimy, czy od lata do lata.


sobota, 17 lutego 2018

postambule



Po co podróżować? Po co narażać się na te wszystkie niedogodności związane z przemieszczaniem się na dużych dystansach i z pobytami w dalekich, obcych krajach? (…) wyruszamy w ciągle nowe podróże, ponieważ natura wyposażyła nas w zawodną i błądzącą pamięć. Po powrocie w domowe pielesze niedogodności zamieniają się w wyborne anegdoty albo zostają całkowicie wymazane. Pamięć nie jest linią ciągłą, to zbiór punktów – szczytów – a między nimi pustka. Zresztą pamięć to abstrakcja. Z punktu widzenia przyszłości niewygodny przeszłości wydają się nierzeczywiste, jak sen.

Erika Fatland, Sowiestany.
Podróż po Turkmenistanie, Kazachstanie,
Tadżykistanie, Kirgistanie i Uzbekistanie

Praca Murata Germena z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Stambule
Więc stopniowo zapominam o tym, co było w Stambule trudne. O uporczywym hałasie, przed którym szukałem ucieczki, nieprzerwanych korkach ulicznych, uchodźcach śpiących na placu Taksim. O prostytutkach, nachalnie zaczepiających mnie, gdy wracałem wcale nie tak późną porą do mieszkania, i sprzedawcach wydzierających się na wszystkie strony Buyurun! Buyurun! Już nie policzę, ile razy zostałem oszukany i wprowadzony w błąd – wszystko wyleciało mi z głowy. 




Nie pamiętam też o kursie językowym, gdzie na pierwszych lekcjach uczyłem się o stonogach, konikach morskich, krukach i delfinach, a nauczyciele objaśniali trudniejsze słowa po arabsku, bo angielskiego się nie nauczyli, za to wesoło tańczyli do muzyki Tarkana. Zapominam też o pracy na Uniwersytecie w Stambule. Pracę wymazuję najbardziej.

Zostają trzy przyjaźnie związane na skraju świata, zdjęcia, dziennik z podróży oraz bezcenny notes z Małym Księciem, gdyż zapisywałem w nim absolutnie wszystko, co wydało mi się istotne. A do tego garść wspomnień, które pewnie z  czasem przekształcą się w wesołe anegdoty. I stopniowo będę się nimi dzielił na blogu.


niedziela, 21 stycznia 2018

50 książek

Z ostatniego numeru "Polityki":


Kiedyś przynajmniej wypadało mieć kolekcję książek na półce, chociażby dla dekoracji. Nawet jeśli się ich nie czytało, do czego w żadnym wypadku nie można było się przyznać. A jeśli już ktoś został złapany na nieznajomości lektury, zwykle tłumaczył się, że akurat będzie ją czytał, tylko dokończy tę, z którą aktualnie się zmaga. Lub w nieco bardziej wątpliwej wersji: To na emeryturę, jak będę mieć więcej wolnego czasu.

W każdym kadrze...
Książek nie trzeba karmić, ani podlewać. Połowa Polaków nie musi z nich nawet wycierać kurzu. Ani przy okazji cotygodniowego sprzątania, ani tym bardziej przedświątecznego. Połowa Polaków nie potrzebuje książek w domu. Dobrze, że jest jeszcze ta druga połowa. Z każdym rokiem mniejsza, mniejsza, i mniejsza.


Marcin Wicha w Rzeczach, których nie wyrzuciłem napisał: Wszystko zniknęło. Zostały tylko książki. Były naszym tłem. Tkwiły w każdym kadrze. 

W każdym


Z kolei prof. Rembiszewska weszła pewnego razu do pokoju młodej dziewczyny, rozejrzała się naprędce i zdecydowanie oświadczyła: W tym pokoju nie ma żadnej książki. Wychodzę!


poniedziałek, 8 stycznia 2018

Produkt od firmy

Czytam tekst o kodowaniu informacji w branży elektronicznej. Gwoli jasności, nie tylko czytam, ale nawet poprawiam, czy raczej próbuję poprawiać. O zgrozo! Połowy pracy nie rozumiem, gdyż im bardziej technika posuwa się do przodu (a ja w latach), tym mniejsze są moje możliwości ogarnięcia wirtualnej rzeczywistości. Ale z racji tego, że autor tekstu jest mi jednak osobą bliską, która niejednokrotnie ratowała moje laptopy przed popadnięciem w ruinę, staram się nie poddawać.

Czytam więc o Androidach i Gmailach od firmy Google oraz o systemie iOS od firmy Apple. Dowiedziałem się, że BlueMail jest od firmy Blue Mail, a coś tam innego od firmy JetBrains. Razi mnie ta konstrukcja bardziej niż trochę, gdyż w języku polskim powiedzielibyśmy raczej: Android stworzony przez firmę Google, ewentualnie zaprojektowany, wynaleziony przez firmę.

Jako że w ubiegłym roku prowadziłem wykład o języku reklamy, przypomniało mi się, że wyrażenie coś od firmy/nazwa firmy promowane jest w spotach reklamowych. Mamy na przykład tusz do rzęs od L'Oreal Paris lub możemy sprawdzić Nowości od Max Factor. 



Powyższa konstrukcja jest oczywiście kalką z języka angielskiego, w którym zadomowiły się użycia nazwa produktu + from + nazwa firmy. Z mojego, dość konserwatywnego punktu widzenia, możemy kupić coś od firmy, chyba rzadziej dostać coś od firmy. 



Ale w reklamie właśnie to odrzucenie czasownika czy imiesłowu przymiotnikowego (przypomnę, że imiesłowy to formy czasownika) jest kluczowe! Brak czasownika nie tylko dynamizuje treść, ale też umożliwia jej dowolną aktualizację. Równoważnik zdania Tusz do rzęs od L'Oreal Paris odbiorca reklamy może uzupełnić na wiele sposobów: kupiony, ale też otrzymany/podarowany. I to właśnie jest element perswazji.


PS Kuba, Mnie się jednak wydaje, że chodzi o elipsę, która ukrywa znaczenie 'stworzony/zaprojektowany przez', co jest wyraźną kalką z angielskiego. A że polska reklama, co jest rzeczą oczywistą, czerpie z wzorców zachodnich, dlatego i tutaj szukałbym raczej wzorca obcego. 
Dopełniacz proponuję tym razem uniewinnić ;-)

sobota, 6 stycznia 2018

A jednak świątecznie

A jednak świątecznie, noworocznie, klimatycznie, czyli inaczej niż napisałem ostatnio. Naprawdę Istambuł jest miastem, któremu nie można ufać. Co więcej, w tym zakątku trudno wierzyć nawet samemu sobie.
Utyskiwałem na brak świątecznych dekoracji, i proszę, wszystko jest. Ozdoby, światełka, łańcuchy, lampki - w wersji zlaicyzowanej, ale za to z rozmachem. Girlandy gwiazdkowych lampek rozpięły swe długie ramiona nad placem Taksim - sercem Stambułu.







Nad Istiklal nie tylko zwisły okolicznościowe bombki, ale wrócił też kultowy tramwaj, którego nie mogłem wcześniej uraczyć z powodu ciągnącego się remontu. Główny deptak miasta coraz mniej przypomina plac budowy, a coraz bardziej jedną europejskich, wielkomiejskich uliczek.










I tylko jedna rzecz jest niezmienna - ściana ludzi, azjatycki tłum, nie do przejścia i nie do ominięcia, ani za dnia, ani w nocy.

wtorek, 2 stycznia 2018

Nieświątecznie

W Turcji nie ma Bożego Narodzenia! Niby nic dziwnego – w końcu to przecież kraj muzułmański, a jednak! Racjonalnie rozumiem, emocjonalnie nie potrafię z taką pustką przejść do porządku dziennego. Dla Polaka jest to równie dziwne, jak chodzenie w letniej kurce w połowie grudnia (poprzedni post).

Począwszy od połowy listopada choinki, bombki, mikołaje i prezenty nie wylewają się ze sklepowych witryn. W radiu nie leci Last Christmas, a bożonarodzeniowe dekoracje nie przypominają o konieczności pozbycia się oszczędności na świąteczne prezenty. O upominkach zresztą nikt nie rozmawia. Tylko kalendarz przypomina... coraz bliżej święta... coraz bliżej święta.

Nieświątecznie jest w połowie listopada, ani odrobinę lepiej pod koniec miesiąca. Coś tam pojawia się w grudniu, ale bez przesady. Ozdób nie ma aż tyle, żeby mogły się uprzykrzyć. Uprzykrzyć?! Żeby choć trochę poczuć magię świąt.

Żadnych kolęd, o szopce nawet nie ma co marzyć. Aura świąt zwyczajnie nie unosi się w powietrzu. 
Ozdoby na Istiklal, sierpień 2017 r.

Jest jednak kilka wyjątków. Na Istiklal, najbardziej reprezentatywnej ulicy Stambułu, świąteczne dekoracje wiszą przez cały rok, dzięki czemu już na trwałe wrosły w tkankę miasta. Girlandy lampek, tulipany, gwiazdki, esy-floresy dekorują deptak nawet w środku lata. 


Świąteczne ozdoby pojawiają się też na witrynach sklepowych. Niewiele, nieczęsto, nienachalnie. Dominuje malinowa czerwień z bielą. Niewiele osób pozdrawia mnie słowami İyi Noeller (Wesołych Świąt Bożego Narodzenia), gdyż w kraju tulipanów życzy się Mutlu Yıllar, czyli Szczęśliwego Nowego Roku. Bo te mikołajowe kolory kojarzą się Turkom właśnie z Nowym Rokiem (Yılbaşı).
Zachodnia moda przenika więc dyskretnie, w przepoczwarzonej formie. Nawet prezenty, które w Polsce wręcza się 24 grudnia, tureckie çocuklar dostają na Nowy Rok. A dorośli, zamiast śpiewania kolęd, mogą podziwiać… taniec brzucha lub okolicznościową bieliznę. Bo Stambuł nie jest tak konserwatywny, jak to się śniło filozofom.