poniedziałek, 17 grudnia 2012

Coś się kończy, coś zaczyna


Nie mogę powiedzieć, że z wielkim smutkiem, mimo że darzyłem go sporym sentymentem, przyszło mi poinformować, że mój blog www.popolskiemuczypopolsku.blogspot.com znika z sieci.
Wiem, że kilku osobom bardzo się podobał. Miałem podobno nawet stałych czytelników – głównie znajomych :) To głównie oni swoimi pytaniami, uwagami i spostrzeżeniami, inspirowali mnie do kolejnych wpisów. Ale blog popolskiemuczypopolsku powstał przede wszystkim z myślą o moim młodszym bracie Kamilu, któremu w ten sposób chciałem sprawić radość w tym szczególnie trudnym dla niego momencie. Jeśli uśmiechnął się jeszcze ktoś, jest mi tym bardziej miło.
Na pewno mój blog spodobał jeszcze kilku osobom, dlatego od dziś przenoszę go na stronę www.czasbialegostoku.pl. Zapraszam: www.czasbialegostoku.pl/user/konrad-szamryk. Trzymam kciuki za nowy portal, redakcję i oczywiście mój stary-nowy blog. I zapraszam do lektury.

sobota, 15 grudnia 2012

Przedostatni

Pewnie niektórzy z Was zauważyli, że ostatnio nie byłem zbyt aktywny na blogu. W grudniu i w listopadzie pojawiły się tylko dwa wpisy. Dziś już mogę powiedzieć otwarcie - blog popolskiemuczypopolsku.blogspot.com znika z sieci.
Nie jest to wcale zła wiadomość, wręcz przeciwnie. Więcej zdradzę w poniedziałek.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Wielkogłowy


Pół żartem, pół serio zapytał mnie Wojtek, dlaczego kaszalot nazywa się kaszalotem, skoro ani kaszy nie je, ani nie lata. Kaszalot jest przecież gatunkiem walenia, a więc pływającym ssakiem, który żywi się przede wszystkim głowonogami, takimi jak kalmary i ośmiornice, a czasem również rybami. Skąd więc ta dziwna nazwa, która sugeruje Polakom nieco inny styl życia tego zwierzęcia?



Wikipedia podaje, że nazwa cachalot pochodzi z języka starofrancuskiego i oznacza ‘zęby’. Niby wszytko pasuje, bo kaszalot może poszczycić się pełnym garniturem zębów; zresztą należy do podrzędu zębowców. I można by na tym poprzestać, wszak Wikipedia to uniwersalne, powszechne, a dla niektórych nawet jedyne źródło wiedzy. Ale na wszelki wypadek zerkam do Słownika wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych W. Kopalińskiego. Tam trafiam na na nieco inną etymologię – francuski wyraz cachalot pochodzi od portugalskiego cachalotte i dosłownie oznacza 'rybę wielkogłową'. Cachola, jak zapewnia mnie Antonio, znajomy Portugalczyk, znaczy ‘łeb’, choć słowo to używane jest współcześnie raczej przez przedstawicieli starszej generacji.  

piątek, 23 listopada 2012

Poszłem blisko, bo daleko nie doszedłem



Co jakiś czas słyszę od różnych ludzi, nawet od tych całkiem sprawnie posługujących się naszym językiem, że PODOBNO można już mówić poszłem i poszłeś. Niektórzy nawet upierają się, że taką formę w polszczyźnie potocznej dopuszcza najnowszy słownik poprawnej polszczyzny. Zwykle wtedy proszę, żeby mi ten „nowy słownik” szybko pokazano, bo jeszcze go na oczy nie widziałem, a chętnie się z nim zapoznam. A jeszcze chętniej podyskutuję z jego autorem. I na tym temat się urywa, bo poszłem, doszłem, wyszłem i nawet szłem jest rażące, niepoprawne i co najważniejsze, aprobowane przez normę jeszcze długo (nigdy?) nie będzie.
Historycznie poprawne i umotywowane są tylko formy – wyszedłem, doszedłem. I nawet jeśli osoby, które są na bakier z gramatyką, mówią (ja) poszłem, (ty) poszłeś, to jakiej formy użyją dla 3 osoby rodzaju męskiego? Poszł? A może tu już jednak tradycyjnie poszedł.
Między bajki włożyć można również tłumaczenie o różnicy semantycznej. Że gdy blisko, to poszłem, a jeśli daleko, to poszedłem. To taki żart językoznawców. Koniec bajki i bomba. Kto uwierzył, ten trąba.


sobota, 27 października 2012

Urlop dla taty



Rząd ma genialny pomysł, jak zachęcić Polki do rodzenia. Recepta na dzieci jest bardzo prosta – wystarczy wydłużyć do roku urlopy rodzicielskie. Kobiety będą mogły teraz na urlopie macierzyńskim spokojnie zajmować się swoim skarbem przez pełne dwanaście miesięcy. A że chęć posiadania potomka wymaga zaangażowania (w różnym stopniu) także osobnika płci mniej pięknej, to i dumny tatuś, jeśli tylko zdecyduje sie na urlop tacierzyński, spędzi więcej czasu w domu z nowonarodzonym maluchem. I to mi się właśnie nie podoba. To znaczy nie pomysł, ale dziwna jednostka językowa urlop tacierzyński, która nijak nie pasuje do tego, co przysługuje matce.
Urlop macierzyński został utworzony od wyrazu macierz, czyli ‘matka’. W takim znaczeniu słowem tym posługiwała się jeszcze Dąbrowska, gdy pisała: Póki to młode ptaszę (…) łamało sobie piórka, stara macierz spoglądała z niepokojem, każdej chwili gotowa lecieć na pomoc. Dziś już jednak macierz to raczej podniosłe określenie ‘ojczyzny’ czy ‘polskiego stowarzyszenia oświatowego’, jak na przykład Polska Macierz Szkolna na Białorusi. A na określenie ‘kobiety, która ma dziecko’, zamiast wyrazem macierz, w sytuacjach oficjalnych posługujemy się leksemem matka.
Odpowiednikiem wyrazu matka jest ojciec (tata/tato to odpowiednik wyrazu mama), więc od tej podstawy należałoby utworzyć określenie ‘urlopu dla ojca’, czyli urlopu ojcowskiego. Zresztą taka jednostka funkcjonuje współcześnie w języku. A. Dąbrowska w ostatniej „Polityce” (43/2012) pisze: Jeśli będzie jeszcze ministrem, to na pewno urlop ojcowski podniesie wskaźniki jego popularności. Zgadzam się z tym całym sobą. Urlop ojcowski z pewnością wpłynie na popularność ministra, co przełoży się na wzrost wielbionych przez PO sondaży. Tacierzyński (utworzony od słowa tacierz, którego nigdy nie było w polszczyźnie) chyba raczej nie, bo to i brzmi jakoś dziwnie, i mam wrażenie, że trochę redukuje rolę ojca, którego tylko pieszczotliwie i zdrobniale można nazwać tatą.



niedziela, 21 października 2012

Galerianka


W Wykładach z leksykologii Andrzej Markowski zastanawia się nad trwałością słowa galerianka. Ton wypowiedzi zdradza jednak wyraźnie emocjonalny stosunek Pana Profesora do określanego przez leksem zjawiska:

„Trudno przewidywać, czy utrzyma się w języku wyraz galerianka; zależy to od tego, czy patologia obyczajowa, do której się on odnosi, zostanie przezwyciężona”.
 A przecież wypowiedzi stylu naukowego powinny być obiektywne i nieemocjonalne. Zwłaszcza w podręczniku akademickim wydanym przez PWN.



niedziela, 14 października 2012

Oddaj fartucha


Najpierw bawił nas kuciak Paskala Brodnickiego. Potem wyraźnie szydziliśmy z tap madl pięknej Dżoany. Teraz przyszedł czas na Michela Morana i jego oddaj fartucha, które to jedni pokochali bardziej, a inni nieco mniej.  Choć trzeba przyznać, że jak na Francuza, który od 8 lat mieszka w naszym kraju, Moran mówi po polsku wcale dobrze. Co oczywiście nie znaczy, że bezbłędnie. 
Jednym z głównych problemów Francuzów jest mówienie i zamiast y. Stąd trafia się: dziefcina, szipko, czitam. W sumie jednak trzeba przyznać, że Moran ma wymowę dość twardą - w dzisiejszym "Master Chef" raz tylko usłyszałem sistem pracy
Więcej kłopotów sprawia mu fleksja. Zazwyczaj zapomina o odmianie w zakresie biernika: zaczynamy konkurencja, włóż blacha; częściej jednak w różnych konstrukcji z dopełniaczem: nie zapomni ten stres, to jest bez żart, dużo woda, kiedy używasz cytryna. Niejednokrotnie także w innych przypadkach: zajmować się mięso (narzędnik), co się działo na poligon (miejscownik). Chyba jednak kuchmistrz ma świadomość swoich niedociągnięć, bo czasem też przesadza z odmianą, co doprowadziło do powstania znamiennego: oddaj fartucha (a przecież fartuch, choć rodzaj męski, nie ma serca, więc w bierniku nie trzeba dodawać -a).
Zabawnie brzmią lapsusy w zakresie rodzaju męsko- i niemęskoosobowego. O 200 motocyklistach dziś wypsnęło mu się: głodne mężczyzny są w drodze oraz oni będą głodne (po czym jednak trochę poprawił się i dodał: głodni mężczyzny już dojeżdżają). 
Całkowicie rozgrzeszam go z pomyłek typu: piętnaście minut został, chwalić was jeden dzień (w znaczeniu jednego dnia), bo w tych konstrukcjach błędu nie popełni tylko master języka polskiego. Albo Master Chef.




piątek, 7 września 2012

www.jezykowafundacja.pl

Kilka dni temu wziąłem udział w reklamie Szkoły Językowej Fundacji Edukacji i Twórczości (Białystok). Reklamę będzie można usłyszeć (chyba już można?) w Radiu I oraz w Radiu Eska. Zapraszam do słuchania i zapisywania się na kursy.
Ze swojej strony dziękuję Kasi Jackiewicz za możliwość udziału w projekcie. Wolontariuszom europejskim, pracownikom FEiT, Radiu I oraz Bartkowi Zdanowiczowi z F8Studio za miłą współpracę.




niedziela, 2 września 2012

Parapiramida


Spektakularna kariera i upadek Marcina P. zepchnęły ostatnio na dalszy plan inne tematy. W telewizji  Amber Gold. W radiu Amber Gold. W prasie Amber Gold. I na spotkaniu w pubie też. Chyba wszyscy zachodzą w głowę, gdzie się podziało 300 mln. A mnie, ponieważ w złoto nie inwestowałem (uff!), zastanawia jednak coś innego. Coś, co pozostało po Amber Gold i chyba szybko nie zniknie – nowe jednostki językowe. 
Jako pierwsza w doniesieniach medialnych pojawiła się piramida finansowa. Przede wszystkim w znaczeniu struktury finansowej, w której na zysk jednej osoby zależy od wpłat innych, późniejszych uczestników. Szybko określeniu temu nadano jednak nowe znaczenie o wyraźnie negatywnym ładunku emocjonalnym. Piramida finansowa stała się synonimem tego, co jeszcze niedawno nazywano układem, grupą trzymającą władzę (kasę). Jeden z polityków opozycji stwierdził nawet, że rząd to wielka piramida finansowa. Aby więc odróżnić wszystkie inne piramidy od tej pierwszej – ambergoldowej – zaczęto posługiwać się określeniem piramida Plichtów. 
Równie szybko dziennikarze i publicyści zaczęli odmieniać na wszystkie sposoby wyraz, z którym wcześniej się nie spotkałem, a którego już chyba nikomu tłumaczyć nie trzeba - parabank. Parabank to taki bank, który bankiem w rzeczywistości nie jest, na co wskazuje już budowa słowotwórcza tego wyrazu. Para oznacza bowiem 'niby, prawie, nie'. Prefiksu tego używamy, aby wyrazić zaprzeczenie lub osłabienie podobieństwa do tego, co zawiera druga część złożenia. I coś mi się wydaje, że niedługo, poza parapsychologią, paramedycyną i parafrazą zaczną się pojawiać, jak grzyby po deszczu, inne parazjawiska.  Obstawiam parapolityków, paraministrów, parapremiera, paraurzędników i paradziennikarzy.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Badanie rynku

Gdyby na wykładach z ekonomii lub marketingu podawano taką wiedzę, pewnie o jedno miejsce na studiach walczyłoby przynajmniej 20 studentów:
Najpierw pozbyliśy się ubrań, niczym zbędnych aktywów, następnie przeprowadziliśmy badania marketingowe i zadbaliśy o wywołanie zapotrzebowania, wreszcie zostałem zaproszony do wprowadzenia na rynek swojego produktu. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by zaspokoić wysokie wymagania i zapewnić podaż na odpowiednio wysokim poziomie. Po okresie gwałtownych zmian i dogłębnej penetracji nastąpiło zaspokojenie popytu, a jednocześnie kompletne wyczerpanie zapasów.


s. 127


wtorek, 24 lipca 2012

Pięćset i jeden zagadek o języku polskim


Najpierw w moje ręce wpadło 500 zagadek literackich. Potem przyszedł czas na 500 zagadek dla miłośników książek. W końcu udało mi się kupić kolejną perełkę z kolekcji – 500 zagadek o języku polskim.


Kultowa seria wydawnicza PRL-u 500 zagadek doczekała się książeczek właściwie z każdej dziedziny – od matematyki, historii, archeologii, przez film, renesans i Tatry, aż do zagadek poświęconych filatelistyce, lotnictwu czy fotografii. Dla mnie jest to taki sam symbol minionej epoki, jak na przykład herbata w szklance, syrenka, Pewex i kartki. Bo czy w jakimś innym czasie można było spisać pół tysiąca pytań o znaczkach? Albo o technice wojskowej? Czy o jaskiniach? A ponadto udzielić tyle samo odpowiedzi!
I mimo że mój prawie czterdziestoletni egzemplarz jest już lekko wysłużony, a pod pewnymi względami trąci nawet myszką, to ciągle można w nim znaleźć 500 niebywale intrygujących pytań, które znakomicie sprawdzą się jako intelektualna gimnastyka w leniwe, wakacyjne popołudnia.
Z większością łamigłówek powinny poradzić sobie osoby, które posiadają zaledwie podstawową wiedzę z zakresu języka polskiego. Czasem wystarczy do tego krótsza lub dłuższa chwila refleksji. Dla przykładu: Które głoski dziecko wymawia najwcześniej? … a które dopiero w 3–6 roku życia? Czy poprawna jest wymowa japko, ziarko? Jaka jest różnica między adaptować a adoptować? Czy tabletka i pastylka są synonimami? Czy jeden ma liczbę mnogą?
Inne są już trudniejsze i wymagają nieco większej wiedzy, a czasem nawet specjalistycznego przygotowania. Tych z kolei nie omieszkam zadać studentom na zaliczeniu: Czy gwary mają te same samogłoski co język ogólny? O czym świadczą formy psy zjedli, chłopaki przyszły? Która grupa Słowian jest najmniej zróżnicowana pod względem językowym? Skąd pochodzi nazwa Poznań? Co znaczyła nazwa Opole? Czy imię Maciej jest polskie? Co osobliwego jest w wyrazach serce, książę, sejm? Jaka dawna forma przetrwała w przysłowiu „Być z kim za pan brat”?
Są też i takie, przy których sam musiałem się mocno zastanowić, pogłówkować i nawet podejrzeć odpowiedź. Jak chociażby przy odgadywaniu głosek na podstawie rysunków rentgenogramów.

Czy komuś udało się rozwiązać tę zagadkę?

Ale nie tylko! Przy których jeszcze? Pssss... niech to będzie 501. zagadka.  

sobota, 14 lipca 2012

Gapowicz

Muzyka do filmu "W drodze" i przesympatyczny gapowicz. Na szczęście nie jest to ósmy pasażer... zresztą szybko zdecydował się odlecieć w swoją stronę.
Niezbyt językowo, ale w końcu są wakacje:)




poniedziałek, 2 lipca 2012

Jurna strona Tadeusza


Trzy razy w ciągu minionego tygodnia rozmawiałem o mickiewiczowskim Panu Tadeuszu. I to wcale nie na zajęciach ze studentami, ani na uniwersytecie, ani z polonistami, ale w swobodnej rozmowie z rodziną i znajomymi. Czyżby naprawdę narodowa epopeja zbłądziła pod strzechy? Jestem przekonany, że błądzi nieustannie, skoro wraca nawet w luźnej pogawędce. A to niejako zobowiązuje. Może nie od razu do ponownego przeczytania lektury od deski do deski, ale przynajmniej do jakiejś refleksji i odświeżenia sobie co ciekawszych fragmentów.
            Lubię wracać Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych i z pewną ironią przywoływanej dzięcieliny, która panieńskim rumieńcem pała, a więc rumieńcem płonie czy też pokrywa się. Dzięcielina bowiem jest regionalną nazwą koniczyny, a pała to wbrew pozorom czasownik, a nie rzeczownik. Ten fragment trzeba w końcu odczarować.
            Rubasznego humoru w soplicowskiej opowieści jednak nie brakuje. I wcale nie mam na myśli Księgi trzynastej, której autorstwo skądinąd przypisuje się hrabiemu Aleksandrowi Fredrze lub Włodzimierzowi Zagórskiemu. Zostańmy przy kanonicznych dwunastu, a ściśle rzecz biorąc możemy nawet nie wykraczać poza pierwszą.
 Po niespodziewanym spotkaniu w ogródku z pewną miłą zjawą, Tadeusz ma nadzieję na kolejne spotkania, tym razem w nico innym miejscu. Niestety tu zaczyna się komedia pomyłek. Tytułowy bohater pomylił niestety nastoletnią dziewczynę z kobietą dojrzałą, ba, nawet lekko już podstarzałą. Może nie jest to ten typ humoru, który sprawia, że zarywamy ze śmiechu boki, ale z pewnością można już dyskretnie uśmiechnąć. Zwłaszcza jeśli przypomnimy, jak Tadeusz tłumaczy sobie owe nieporozumienie:
 Wprawdzie zdała się teraz wzrostem dorodniejsza,
Bo ubrana, a ubiór powiększa i zmniejsza.
I włos u tamtej widział krótki, jasnozłoty,
A u tej krucze, długie zwijały się sploty.
Kolor musiał pochodzić od słońca promieni,
Któremi przy zachodzie wszystko się czerwieni.
Twarzy wówczas nie dostrzegł, nazbyt rychło znikła,
Ale myśl twarz nadobną odgadywać zwykła;
Myślił, że pewnie miała czarniutkie oczęta,
Białą twarz, usta kraśne jak wiśnie bliźnięta;
U tej znalazł podobne oczy, usta, lica;
W wieku może by była największa różnica:
Ogrodniczka dziewczynką zdawała się małą,
A pani ta niewiastą już w latach dojrzałą;


Dalej dowiadujemy się jednak, że ta fatalna w skutkach pomyłka jest wynikiem czegoś głębszego. Młodemu i pełnemu wigoru mężczyźnie nie wypada bowiem wypominać wieku kobiecie, co jest kwestią dobrego wychowania i czegoś jeszcze:
Lecz młodzież o piękności metrykę nie pyta,
Bo młodzieńcowi młodą jest każda kobiéta,
Chłopcowi każda piękność zda się rówiennicą,
A niewinnemu każda kochanka dziewicą.
Tadeusz w sprawach damsko-męskich nie był zbyt biegły. Śmiało można powiedzieć, że był po prostu niedoświadczony. Co tam wiek, co tam różnice! Niedorosła ogrodniczka czy też leciwa pani. W końcu będzie można poznać tajniki innego życia. Bo w Wilnie przecież chłopak się nie naużywał: 
Tadeusz, chociaż liczył lat blisko dwadzieście
I od dzieciństwa mieszkał w Wilnie, wielkim mieście,
Miał za dozorcę księdza, który go pilnował
I w dawnej surowości prawidłach wychował.
Tadeusz zatem przywiozł w strony swe rodzinne
Duszę czystą, myśl żywą i serce niewinne,
Ale razem niemałą chętkę do swywoli.
Powiedzmy to wprost – Tadeusz był dwudziestoletnim prawiczkiem. A wraz z powrotem w rodzinne strony wiązał nieodłączną nadzieję, że ten ulegnie zmianie. W końcu poużywa sobie długo wzbronionej swobody. Jak bowiem przystało na Sopliców był przystojny, czuł się rześki, młody. Wiadomo bowiem, że wszyscy Soplicowie Do żołnierki jedyni, w naukach mniej pilni. Tadeuszkowi więc po głowie chodziły również, a może przede wszystkim, damsko-męskie figle.
            I to też jest Pan Tadeusz – żywy, dziarski, jurny, w którym krew nie woda. Nie tylko hasła i frazesy powtarzane do znudzenia, że szlachta, że obyczaje, że ostatni, że zaścianek, że Polska, że polskość, że ojczyzna. Ktoś jeszcze twierdzi, że to nudna lektura?

sobota, 23 czerwca 2012

Język instant


Czy można w miesiąc nauczyć się dowolnego języka obcego (w domyśle polskiego)? To pytanie bardzo często zadają mi obcokrajowcy, którzy podejmują wyzwanie opanowania – przynajmniej podstaw – polszczyzny. Moja wiedza oraz doświadczenie każą mi raczej odpowiedzieć negatywnie. Nie da się! To znaczy można, ale tak naprawdę nie można.
Dwa razy podjąłem wyzwanie uczestniczenia w intensywnych kursach językowych. Pierwszy raz uczyłem się języka łotewskiego, który zaczynałem ze znajomością tylko jednego zdania: Es esmu students no Polijas (Jestem studentem z Polski), a skończyłem po czterech tygodniach (100 godzin lekcyjnych + intensywna pracy w domu), gdy udało mi się zdać dość trudny egzamin ze znajomości tego języka. Po kolejnym miesiącu prawie nic już nie pamiętałem. Na szczęście następny kurs trwał już 5 miesięcy (2x1,5 godziny tygodniowo) i to on dopiero dał mi solidne podstawy łotewskiego.
Następną próbę podjąłem rok później. Tym razem na warsztat poszedł język Cervantesa, Marqueza i Llosy. A i poziom był troszeczkę wyższy, gdyż średniozaawansowany. Znowu czterotygodniowy kurs (5x45 min. x 5 dni), organizowany przez moim zdaniem najlepszą szkołę językową w Białymstoku, sprawdził się o tyle, że solidnie ugruntował to, czego nauczyłem się na kursie w tradycyjnym (2 x 1,5 godziny). I chociaż tuż po zakończeniu nauki wyjechałem na miesiąc do Madrytu, to wcale nie czułem, że to dzięki intensywnemu kursowi mogę biegle hablar español. Zdecydowanie więcej dala mi po prostu wcześniejsza, mniej intensywna, a dziś raczej wypadałoby powiedzieć powolna nauka.
Również jako nauczyciel nie mogę pochwalić się spektakularnymi sukcesami w intensywnych kursach. Czegoś tam udało mi się nauczyć, ale proporcja włożonej pracy do efektu była, przynajmniej jak dla mnie, niesatysfakcjonująca.
W przypadku języków obcych szybciej wcale nie znaczy lepiej. A często szybciej po prostu się nie da. Mózg nie jest bowiem maszyną, której można podkręcić obroty, dokupić dyski i RAM, aby działać szybciej i wydajniej. Potrzebuje czasu na przyswajanie, przetwarzanie, powtarzanie, odpoczynek i regenerację. Choć my bardzo byśmy życzyli sobie jakiegoś dopalacza i natychmiastowych efektów. W końcu mamy przecież instant coffee (kawa rozpuszczalna), instant soup (błyskawiczne zupki), jesteśmy przyzwyczajeni do instant access (natychmiastowy dostęp), chcemy odnosić instant successes (natychmiastowe sukcesy). Żyjemy instant, bo jesteśmy instant generation. I tylko nauka języków obcych nie chce być instant. Jeszcze nie.

niedziela, 17 czerwca 2012

Zupa, której nigdy nie było


A propos Magdy Gessler. Wybrałem się do Augustowa, aby odwiedzić restaurację Greek Zorbas (a może Grek Zorba?). Obecnie lokal chyba najbardziej znany (nie mylić z najbardziej popularnym) w całym mieście, właśnie ze względu na przeprowadzoną tam rewolucję warszawskiej restauratorki, kreatorki smaku i stylu.
Wnętrze nie do końca gesslerowskie, kuchnia pod względem podawanych potraw bardzo nierówna, ceny przystępne. Moje zaciekawienie zbudziła jednak zupa fakies. Przyznam, że pierwszy raz spotkałem się z tą nazwą, choć o fakes, czyli soczewicy już kiedyś słyszałem. Zaintrygowany zapytałem więc kelnera, jak należy mówić: fakes czy fakies. Pan Jarek – kelner, menager (menadżer?), przyjaciel rodziny – z rozbrajającym uśmiechem odpowiedział, że nie wie, bo tej zupy nigdy tu nie podawano. A powinien, skoro restauracja tego typu kwiatek językowy serwuje gościom w menu (meni?). I tylko w menu.
Greckie φακες ‘soczewica’ w wersji transliterowanej (zapis kolejnych liter) to fakes, ale w wersji transkrybowanej (fonetycznej, brzmieniowej) ma wymowę nieco bardziej miękką, czyli fakies. O wersjach transkrybowanych i transliterowanych pamiętają na pewno wszyscy studenci, którzy na zajęciach Gramatyki historycznej języka polskiego z mniejszym lub większym skutkiem próbowali odszyfrować brzmienie najstarszych zabytków naszego języka.
Ważne jest, czy dany wyraz przywędrował do naszego języka za pośrednictwem pisma czy mowy. Raczej nie pomylę się, jeśli powiem, że w naszym kraju za przyrządzanie greckich smakołyków wzięli się głównie Polacy. Kuchnia śródziemnomorska dostała się więc na nasze stoły raczej dzięki książkom kucharskim, a więc za pośrednictwem pisma. Częściej więc spotkamy się z fakes, bo ta wersja bliższa jest greckiemu zapisowi.
Lubimy obce nazwy potraw, bo przecież jako zagraniczne często wydaje nam się po prostu lepsze. Jeszcze bardziej lubimy zagraniczne marki w sklepach. Szkoda tylko, że nie zawsze wiemy, jak należy je wymawiać. Zresztą skąd mamy wiedzieć, skoro nawet pracownicy sklepów lub restauracji, którzy serwują nam owe dania i towary, sami tego nie wiedzą. A ja pytam z uporem, jak należy przeczytać nazwy potraw: gyros, shoarma, tzatziki, fromage, bruschetta, gnocchi, fondeu, totilla czy marki sklepów: KappAhl, Camaieu, Zara, H&M, Levi’s, Nike, Reebok, Bijou Brigitte, Carrefour, Oragne, Quazi, Venezia.
Słowniki bardzo rzadko rejestrują podane wyrazy. Zresztą jeśli już, robią to z pewnym opóźnieniem. Nie zawsze mamy też czas i ochotę sprawdzać, z jakiego kraju pochodzi zagadkowa nazwa i jak się ją czyta w danym języku. Czasem wymaga to po prostu żmudnych poszukiwań. Ale kelner lub sprzedawca w końcu powinien to wiedzieć. A może jednak nie warto zawracać sobie tym głowy? W końcu fakies czy fakes pozostaje tylko na papierze, zarówno jako nazwa potrawy, jak i samo danie w restauracji Greek Zorba (Grek Zorba?).