piątek, 24 sierpnia 2018

Zabijanie Żeromskiego


Zamiast napisać krótko o wspaniałym pałaszu (czy ktoś jeszcze pamięta, że pałasz to broń podobna do szabli?), wylewał całe morze atramentu: Czuł w reku pałasz, pałasz swój złoty, ukochany, potężny, mocniejszy od błysku tysiąca zdradzieckich karabinów. W jego powieściach woda nie mogła po prostu cicho płynąć, bo woda zwijała się wartkimi, mrówczymi skręty, bez szelestu, bez szmeru, bez głosu..., a jeśli już coś zabiera, to odmywa i odkrusza wszystko, co jest przemijające, podatne, słabe, sypkie, co da się odłamać, oderwać, rozproszyć i odmyć. Jakby ktoś jej zabronił tak normalnie, prozaicznie i przyziemnie.

Dziwni byli bohaterowie jego książek. Zwykle rozemocjonowani, potrafili runąć na ziemię dusząc się od łkania, bo nie mogli tak zwyczajnie sobie popłakać. A nawet jeśli wyznawali swe uczucia w sposób spokojny, to zarazem i zimny (...), bez cienia afektacji, wstydu fałszywego i fałszywej czułości.
Na zajęciach z historii języka polskiego tłumaczyłem studentom, że jedną z najistotniejszych cech stylu Stefana Żeromskiego jest skłonność do gromadzenia i szeregowania synonimów. Żeromski nie mógł nas zostawić z jednym słowem – potrzebował całego ciągu synonimicznego. Nie umiał wybrać najlepszego? Wręcz przeciwnie! Troszczył się o język z wielką pieczołowitością, czy jakby dodał pisarz z drobiazgowością, staraniem i dbałością, dlatego chciał pokazać czytelnikom cały wachlarz możliwości polszczyzny. Dlatego Żeromskiego trzeba czytać, właśnie z pełną świadomością całego bogactwa jego stylu artystycznego, ale absolutnie nie można go naśladować! Bo to co pod piórem pisarza stało się żeromszczyzną, czyli charakterystycznym dla utworów Żeromskiego sposobem pisania, u zwykłego zjadacza chleba jawi się jako grafomania, dyletanctwo i bazgranina.

Pomysł czytania „Przedwiośnia” w wersji pozbawionej epitetów i powtórzeń to językowe oskubanie jednej z najważniejszych książek polskiej literatury, kastracja stylu Żeromskiego i pauperyzowanie historii polskiego stylu artystycznego.  

I zastanawia mnie, kto następny do poprawki? Chyba Adam Mickiewicz, bo u niego za dużo tych pól malowanych zbożem rozmaitem, panieńskim rumieńcem dzięcielina pała, a jakby tego było mało, to jeszcze z rzadka ciche grusze siedzą.



środa, 1 sierpnia 2018

Stambuł, Linde i powrózek



Wakacje wakacjami, Stambuł Stambułem, ale słownik Lindego czytać trzeba. Nawet zgubiony bagaż i brak letnich spodenek nie mogą być wymówką przed porzuceniem lektury, z którą uporać się muszę do końca tego miesiąca. Tak więc w cieniu tureckich minaretów czytam sześciotomowy słownik Lindego, dzieło wybitne z początku XIX wieku, będące schedą polskiego oświecenia. Stron, bagatela, w dwóch kolumnach drobnym druczkiem ponad 4300.









Widok z gabinetu, w którym zmagam się ze słownikiem Lindego
Co chwilę jednak natrafiam na zapomniane już dziś przysłowie, które osładza mi pracę niczym tureckie lokum i przywraca uśmiech na mojej twarzy. Jak choćby to: W czepku się urodził, w powrózku zginie.
W tym znaczeniu czepek nie jest dziecięcym nakryciem głowy, ani tym bardziej czepkiem pływackim, choć dobrze się nam kojarzy. Czepkiem nazywano błonę płodową. Dawniej wierzono bowiem, że jeśli dziecko urodzi się z kawałkami tej błony na głowie, będzie miało wspaniałe życie.
A czym jest ten powrózek? Dziś już powrózek też kojarzy się głównie z powrózkiem nasiennym, a więc elementem męskich genitaliów. Powrózek to nic innego jak 'skręcony sznur' (stąd podobieństwo). Śmierć w powrózku do najprzyjemniejszych należeć nie mogła - była to bowiem śmieć przez powieszenie na stryczku. A całe powiedzenie słownik tłumaczy: wróżki zawodzą, inaczej mu się wyświęciło. Miał być szczęściarzem, a wyszło jak zwykle.


Skrzętnie zanotowałem w notesie. Coś mi się wydaje, że przyda się mi się ten słownikowy smaczek.