Rząd
ma genialny pomysł, jak zachęcić Polki do rodzenia. Recepta na dzieci jest
bardzo prosta – wystarczy wydłużyć do roku urlopy
rodzicielskie. Kobiety będą mogły teraz na urlopie macierzyńskim spokojnie zajmować się swoim skarbem przez
pełne dwanaście miesięcy. A że chęć posiadania potomka wymaga zaangażowania (w
różnym stopniu) także osobnika płci mniej pięknej, to i dumny tatuś, jeśli tylko zdecyduje
sie na urlop tacierzyński, spędzi
więcej czasu w domu z nowonarodzonym maluchem. I to mi się właśnie nie podoba.
To znaczy nie pomysł, ale dziwna jednostka językowa urlop tacierzyński, która nijak nie
pasuje do tego, co przysługuje matce.
Urlop macierzyński został
utworzony od wyrazu macierz, czyli ‘matka’.
W takim znaczeniu słowem tym posługiwała się jeszcze Dąbrowska, gdy pisała: Póki to młode ptaszę (…) łamało sobie
piórka, stara macierz spoglądała z niepokojem, każdej chwili gotowa lecieć na
pomoc. Dziś już jednak macierz to
raczej podniosłe określenie ‘ojczyzny’ czy ‘polskiego stowarzyszenia oświatowego’,
jak na przykład Polska Macierz Szkolna na
Białorusi. A na określenie ‘kobiety, która ma dziecko’, zamiast wyrazem macierz, w sytuacjach oficjalnych posługujemy
się leksemem matka.
Odpowiednikiem
wyrazu matka jest ojciec (tata/tato to odpowiednik wyrazu mama),
więc od tej podstawy należałoby utworzyć określenie ‘urlopu dla ojca’, czyli urlopu ojcowskiego. Zresztą taka
jednostka funkcjonuje współcześnie w języku. A.
Dąbrowska w ostatniej „Polityce” (43/2012) pisze: Jeśli
będzie jeszcze ministrem, to na pewno urlop ojcowski podniesie wskaźniki jego
popularności. Zgadzam się z tym całym sobą. Urlop ojcowski z pewnością wpłynie na popularność ministra, co przełoży się na wzrost wielbionych przez PO sondaży. Tacierzyński (utworzony od słowa tacierz, którego nigdy nie było w polszczyźnie) chyba raczej nie, bo to i
brzmi jakoś dziwnie, i mam wrażenie, że trochę redukuje rolę ojca, którego tylko pieszczotliwie i
zdrobniale można nazwać tatą.